9/25/2011

Kiedy iść do psychologa, kiedy iść do psychiatry; i co z tym potem zrobić

Człowiek jest istotą zdolną do prowadzenia nieustannej autorefleksji.  Bez dodatkowego motywowania robi to przez cały okres swojego życia. Zalety tego działania są nieocenione i pozwalają nam ustawić się w porządanych życiowych współrzędnych, czyli odczuwać samozadowolenie. Mówi się czasem o niektórych ludziach, zwykle złośliwie, że prowadzą bezrefleksyjne życie, gubiąc gdzieś swoje cele.  Ale z pewnością żadna refleksja nie spełni swojego podstawowego celu, jeśli dopuścimy do niej w patologicznym nadmiarze, o czym mówi teoria metabolizmu informacyjnego Anotniego Kępińskiego. Według tej teorii zakłócenie swoistej wymiany między człowiekiem a jego otoczeniem (poprzez zamknięcie się we własnym świecie) prowadzi do zaburzeń i chorób psychicznych.
 Chcąc odpowiedzieć na pytanie „kiedy?” i w jakich sytuacjach koniecznie skontaktować się z psychologiem lub psychiatrą, staramy się raczej oswoić całą tę sytuację, odczarować niejednokroć jej grozę. Bowiem, choć zabrzmi to oczywiście, pozostanie tylko naszą decyzją, czy to spotkanie się odbędzie. Inaczej niż z ewidentnymi chorobami, pogorszeniem wzroku, anginą, nozologiczność świata psychicznego jest bardziej mętna. Ewa Wilk we wstępie do "Poradnika Psychologicznego Polityki, tom7" pisze: "Na wiele przypadłości psychicznych składają się stany dobrze znane człowiekowi". Nie zawsze na opisany przez nas problem znajdzie się pewne rozwiązanie, nawet to farmakologiczne. W przypadku depresji możliwości przepisania leków są szerokie – chory wypróbowuje tabletki różnie działajace na ośrodkowy układ nerwowy. Dzisiaj nie da się odpowiedzieć na pytanie, gdzie przebiega granica między zdrowiem psychicznym a chorobą – nie da się odpowiedzieć dokładnie, nie da się jej narysować. Być może nawet na poziomie biochemicznym nie ma takiej granicy. To trochę filozoficzne, ale ciekawe pytanie. Przy czym zazwyczaj nie ma kontrowersji przy orzekaniu, czy dany przypadek kwalifikuje się psychiatrycznie. To sprawia, że w poradnictwie psychologicznym brak odpowiedzi na pytanie o granice zdrowia psychicznego nie jest jakąś kluczową luką. To właśnie indywidualne odczuwanie samych siebie jest miarą tego, czy jesteśmy zdrowi – w najogólniejszym sensie; ponieważ też nie każdy chory czuje swoją chorobę psychiczną, jak to bywa w schizofrenii.
Psycholog nie zawsze jest osobą od zadań specjalnych. Czasami po prostu działa w obrębie tzw. „małej psychiatrii”: pracuje z dziećmi z objawami lękowymi, ludźmi żyjącymi w stresie, z tymi którzy sobie nie radzą (otyłość, rozwód, śmierć, bezrobocie). Innymi słowy dobrze jest myśleć o psychologu jako o osobie, która pomaga wyplątać się ze stagnacji, apatii, która wyjaśnia, jak bardziej cieszyć się z życia, poszerzyć samoświadomość.  Jeśli czujemy, że przestaliśmy dawać radę, dobrze jest o tym porozmawiać ze specjalistą. Nie dlatego, że potrzebujemy tego specjalisty, tak jak np. potrzebujemy operacji serca. Ale dlatego, że istnieje szansa na poprawę dotychczasowej sytuacji, dzięki profesjonalnej poradzie; zupełnie tak, jak konsultujemy się na studiach z wykładowcą. To możliwość zyskania jakiejś wiedzy, w tym wypadku o samym sobie. A to wiedza bardzo cenna. Adriana Kłos w "Poradniku psychologicznym, tom 7" ujmuje jego funkcję w ten sposób: "Psychoterapeuta nie jest życiowym doradcą; on ma pomóc w budowaniu wewnętrznej siły i dojrzałości."  Spotkanie z nim może zakończyć się na jednej wizycie. Jeśli mimo to wizyta u psychologa wywołuje niepokój niemożliwy do przeskoczenia, spróbujmy skontaktować się ze znanym w naszym prywatnym otoczeniu psychologiem (np. znajomym) i zapytać, co o tym sądzi. Jego opinia może rozwiać początkowe wątpliwości, a gdy zajdzie potrzeba poda telefon do osoby, która specjalizuje się w konkretnej problematyce. Nierzadko jest tak, że po pierwszej wizycie, bywa że wyczerpującej emocjonalnie, zostajemy podesłani do psychologa, który całe życie zawodowe poświęca konkretnym zaburzeniom. Dla niektórych to duży komfort od razu trafić pod dobre drzwi.
O ile kontakt z psychologiem, ironizując eufemistycznie – couchem, nie oznacza natychmiastowej stygmatyzacji, albowiem coraz więcej z nas, i to polegając tylko na własnych obserwacjach, akceptuje, że współczesne czasy sprzyjają psychicznej dezorganizacji, o tyle kontakt z psychiatrą to już rodzaj hitchcockowskiej grozy. I duże ryzyko niespruwalnej łatki: nieobliczalny. Nie każdy chce podjąć to ryzyko, patrząc na rynek pracy, pracodawców. Z kleszczy stereotypów można jeszcze wyplątać się, gdy chodzi o depresję – wiadomo, tempo życia, niepewność jutra, nie każdy chce się ścigać z całym światem. To całkiem ludzka reakcja. Smutny jakiś, gorzej: Leń apatyczny. Ale jeszcze do naprawy. Jeszcze normalny.
Można powiedzieć, że konieczność wizyty u psychiatry jest już mniej dobrowolna od tej samej u psychologa. W chorobach psychicznych świat przeżyć tak bardzo się zmienia, że dyfunduje na całe otoczenie; i to otoczenia zgłasza skargę, wpycha chorego do gabinetu lekarza. Bliscy dyrygują całym przedsięwzięciem, chcąc nas uzdrowić. Depresyjni mogą nie mieć podstawowej motywacji, żeby wykonać telefon. Anorektycy i bulimicy mogą czekać, aż sytuacja wymknie się spod kontroli. Czujność otoczenia niejednokrotnie ratuje.
Psychiatra nie tylko chodzi po legendarnym szpitalu przy Sobieskiego, ale też przyjmuje indywidualnie w gabinecie. Pracuje z chorymi, którzy potrzebują wsparcia farmakologicznego. To jest właśnie jego wyjątkowa rola. Jest lekarzem ze specjalizacją (chciałoby się powiedzieć, jak każda inna) i ma możliwość wypisywania recept. Bardzo często psychiatrzy są też certyfikowanymi psychoterapeutami – to sprawia, że chory nie musi rozdzielać się na drobne przeznaczając czas na konsultacje u psychologa X i wizyty u psychiatry Y. Najczęściej prowadzą chorych depresyjnych, nerwicowych, uzależnionych od alkoholu, z wahaniami nastroju, z zaburzeniami odżywiania; amerykańscy psychiatrzy przepisują Ritalin dzieciom z ADHD (substancja zawarta w tym leku i jej działanie są nawiasem mówiąc interesujące). Mimo to lepiej, aby tak odważna samodiagnoza jak CHAD czy zaburzenie osobowości nie była przeprowadzana samodzielnie. Wiele osób nie docenia tego, jak łatwo jest wmówić sobie pewną chorobę psychiczną, uznać ją za część swojego codziennego życia i usprawiedliwiać nią swoje złe postępowanie. Nieopatrznie dochodzi do akcpetacji czegoś, co nazwalibyśmy słabością charakteru, impulsywnością, a co przykryliśmy psychiatrycznym terminem. Tak jakby ludziom nie opłacało się być zdrowymi psychicznie. Podobne zjawisko pojawia się wraz z popularyzacją psychopatologii, np. poprzez filmy („Dzień świra”, „Aviator”). W tych dwóch obrazach nerwica natręctw zostaje oswojona publiczności, jest fragmentem osobowości bohatera. W „Aviatorze” ból chorowania jest głęboki, odstręczający. Ale już Marek Kondrat jest ekscentrycznym dziwakiem, zupełnie jak Jack Nicholson w „Lepiej być nie może”. Nieraz można przeczytać posty internautów,  czy powinni pójść do psychiatry, bo nieustannie wracają się z przystanka autobusowego do domu, by sprawdzić, czy zamknęli drzwi (kopalnia własnych samodiagnoz to forum nerwica.com) A drzwi zawsze są zamknięte. Otóż, jak pisze Antoni Kepiński: „Objawy anankastyczne w śladowym nasileniu występują w codziennym życiu ludzi zdrowych.” I o ile nadmierny pedantyzm, skrupulatne mycie rąk, czy kilkakrotne sprawdzanie biletu w kieszeni nie zdezorganizują naszego życia w widoczny sposób (to już kwestia własnej oceny), jesteśmy przeciętnie zdrowymi ludźmi, jak większość populacji. Innymi słowy, dopóki pacjent nie pojawi się na konsultacjach, raczej nic mu nie dolega.
Zatem gdzie powinna zapukać osoba, która widzi, że kwalifikuje się do leczenia? Psycholog czy psychiatra? Odpowiedź jest złożona. Po pierwsze, jeśli nie potrafisz uzasadnić swojego wyboru, umów się na spotkanie u psychologa – to zagwarantuje Ci rozmowę, której koniec końców potrzebujesz; może padnie diagnoza i umówione będą kolejne wizyty;  może zostanie Ci polecona psychoterapia i podany konkretny adres; w miarę upływu czasu może namówić Cię na wizyty u psychiatry po wsparcie farmakologiczne. W pewnym sensie jest to kompromisowe wyjście. Niektórzy ludzie od razu zapisują się do lekarza psychiatry, który stara się ich ratować dysponując określoną ilością czasu. Adriana Kłos pisze: "W swojej praktyce psychoterapeuty obserwuję, że wiele osób obawiając się psychoterapii i nie dowierzając w jej skuteczność, szuka pomocy u psychiatry." Jest jednak duża jakościowa różnica pomiędzy tymi dwiema usługami. W środowisku ta sytuacja jest znana: u psychiatry nie ma klimatu do przegadania na spokojnie pewnych spraw. Robi się wywiad, uzupełnia kartę pacjenta, w trakcie kolejnych spotkań rozmawia o postępach. Podejście psychiatry do pacjenta może przeważyć w sprawie jego wyzdrowienia. Zresztą psychologowie i psychiatrzy w środowisku są do siebie trochę antagonistycznie nastawieni; to w końcu specjaliści od tej samej sprawy, ale z różnymi metodami, narzędziami działania. Ta niechęć może wynikać z tego, że obie grupy wabią pacjentów o innych potrzebach i rzadko czują, że jednosobowo poprawili los chorego. Psychiatrzy szybko się wypalają, podbijając recepty przy dużej rotacji pacjentów; psycholodzy zajmują się chorym i jego światem przeżyć, ale muszą go odesłać do psychiatry, gdy w grę wchodzą leki – więc pacjent im ucieka w inne drzwi.
Aby korzystnie wyjść z tej sytuacji i przyspieszyć własne ozdrowienie, np. w przypadku depresji, dobrze jest od razu znaleźć psychiatrę z certyfikatem psychoterapeuty, lub na swój sukces złożyć współpracę psychologa i psychiatry.
W tytule tego artykłu znajduje się jeszcze pytanie „... i co z tym potem zrobić?”. Jakby istniało jakieś życie po życiu, życie po psychiatrze. W gruncie rzeczy jest to przypomnienie, że terapia to nie jest osobny epizod, jakiś odcinek na linii życia. Całe nasze życie jest dbaniem o komfort psychiczny, jest rozwijaniem pewnych umiejętności, umożliwianiem normalnego metabolizmu informacyjnego. Wielu ludzi nigdy nie miało problemów wewnątrzpsychicznych, nigdy ich nie odczuwali, a psychologia była podejrzaną wiedzą o podejrzanych sprawach... Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że bardzo wiele rzeczy się zmieniło i zmienia. "Chodzi mianowicie o to, żeby uwolnić się od pewnego inwalidztwa, które zasadza się w pierwszym wypadku na wyobcowaniu człowieka-gatunku z całości przyrody organicznej, w drugim - na zdławieniu w człowieku-jednostce biologicznej jej biologicznej natury. (...) A wiec ostatecznie - niemożność osiągnięcia przez człowieka poczucia identyfikacji z własnym środowiskiem naturalnym." pisze Leszek Kołakowski w "Kulturze i fetyszach".  Człowiek żyje w syntetycznym środowisku, którego jest autorem; ludzka psychika miała naprawdę niewiele czasu, żeby nauczyć się w nim efektywnie działać. Pokłosiem tych trudnych testów i sprawdzianów, zazwyczaj oblanych, są zaburzenia psychiczne.
 
Bibliografia
Anotni Kepiński "Psychopatologia nerwic",
Leszek Kołakowski "Kultura i fetysze",
"Poradnik psychologiczny Polityki, tom 7: O chorobach psychicznych i zaburzeniach umysłu"

9/01/2011

Zuzanna Celmer: Żyjemy w nieustannym usztywnieniu

Zwierciadło, 1979r.
 
  Chcieliśmy zaprezentować wyszukany i niezwykle ciekawy artykuł Zuzanny Celmer, opublikowany w 1979r. w piśmie „Zwierciadło”. Kiedyś tygodnik, a dziś miesięcznik przez lata i dwa ustroje trzymał się niedoścignionego do dziś poziomu jakości. Dzisiaj pismo jest m.in. świetnym popularyzatorem psychologii, piszą do niego Wojciech Eichelberger i Hanna Samson. Już te kilka dekad temu kobiety mogły czytać artykuły utrzymane w duchu feministycznym, jak np. o konieczności równouprawnienia w pracach domowych, felietony o nowoczesnej rodzinie, wiele razy pisano o ojcach, którzy z przyjemnością uczestniczą w dzieciństwie własnych dzieci, a także listy od nich, czy też porady, jak zabrać się do domowego majsterkowania i urządzania. Porywający widok na przeszlość odsłaniają ostatnie strony miesięcznika, czyli rubryka „Serce w rozterce” gdzie na listy (dziś napisalibyśmy „problemy”) odpowiadała Zofia Bystrzycka, redaktor naczelna. W latach osiemdziesiątych zastąpiła ją Zuzanna Celmer. Patrząc na zdjęcie okładki „Zwierciadła” z lat 70. można przeżyć przyjemny wstrząs estetyczny – wszystkie fotografie na kowerach były subtelne, intrygujące, a modelki naturalne (i polskie). Świat tak różny kiedyś, ale miesięcznik wciąż zachęca do pogodnego i otwartego postrzegania świata; przede wszystkim zaś do życia powolnego, ale świadomego i jakościowego. Witryna internetowa „Zwierciadła” to „przestrzeń wolna od presji, stresu, codziennego pędu i tego wszystkiego, co nie pozwala nam dostrzegać rzeczy ważnych.” Czytanie dawnych numerów pisma zaowocowało wstrząsajacą refleksją, że jeśli chodzi o ludzi i ich sprawy, to nic poza kontekstem cywilizacyjnym się nie zmieniło.




„Jeśli usiłujemy opisać jakąś osobę, zwykle zaczynamy od przedstawienia jej wyglądu zewnętrznego, a następnie przechodzimy do kreślenia jej charakteru. Opis ten zatem przeważnie składa się z dwóch części, które występują jako odrębne:  cech powierzchowności i walorów ducha. Wiemy co prawda o tym, że dobre samopoczucie w trakcie choroby rokuje lepsze perspektywy wyzdrowienia, że zły stan psychiczny może wpływać na pogarszanie się ogólnej sprawności organizmu; nie zawsze jednak zdajemy sobie sprawę z konsekwencji płynących z faktu, że człowiek w swojej istocie stanowi jedność.
Dopóki nie dochodzi do poważnej awarii w naszym organizmie, takiej jak np. zawał serca – lekceważymy „mowę ciała” i nie umiemy czytać przekazywanych nam przez nie sygnałów. Wszyscy znamy tremę przedegzaminacyjną wyrażającą się drżeniem kolan lub ud, dygotem głosu, czy stan nagłego zblednięcia lub przeciwnie (...). Odczuwamy bóle głowy, krzyża, niekiedy daje znać o sobie żołądek (...). Symptomy te tłumaczymy sobie czasem w sposób racjonalny: „zjadłem coś nieświeżego, zbyt długo siedziałem w jednej pozycji, zmarzłem, jestem przemęczony itp.”. Niekiedy tak jest w istocie, ale równie często objawy owe są sygnałem nierozwiązanych konfliktów emocjonalnych, które wypierane ze świadomości lub silnie tłumione dają w ten sposób znać o sobie. Konflikty te są więc niejako wyrażane przez ciało. Zdarza się, że irtytację, wyobcowanie odczuwają ludzie nas otaczający, a także my sami. To z kolei wywołuje silnie napięcia, które staramy się powstrzymać, np. przez usztywnienie mięśni twarzy, aby nie okazać bólu, napięcia czy chęci płaczu. Trzymamy się prosto, aby nie wyrażać swoją sylwetką trawiącego nas przygnębienia czy smutku. Powstrzymujemy także emocje pozytywne. Dorosłemu człowiekowi nie wypada skakać z  radości po ulicy, śpiewać w biurze, krzyczeć w miejscach publicznych. Uważamy, że nie możemy sobie pozwolić na niekontrolowane wyładowanie witalności, hamujemy nasze odczucia, powstrzymujemy wewnętrzne procesy i blokujemy emocje. Ale tłumiona witalność musi się ujawnić. W obszarach zablokowanych odbywa się nieustanny proces akumulowania ładunku, aż do wybuchu w postaci np. irracjonalnej wściekłości. Z hamowaniem naszych emocji wiąże się częstotliwość ataków serca związanych z przemieszczaniem się zablokowanej energii.
Bardzo wiele osób kształtuje swoją postawę wobec życia już w okresie dzieciństwa. Dzieciństwo jest fazą bezradności, która bywa bezmyślnie wykorzystywana przez dorosłych dla zaznaczenia swojej mocy i siły. Naturalna spontaniczność i energia dziecka bywają brutalnie tłumione i korygowane przez dorosłych. Izoluje się dziecko od jego naturalnych odruchów i uzależnia od siebie, dozujac miłość  i poczucie bezpieczeństwa. Pierwotna ufność dziecka zmienia się w niepewność, jeżeli reakcje dorosłych są przypadkowe a system kar i nagród niekonsekwentny. Usiłując bronić się przed odrzuceniem emocjonalnym czy niesprawiedliwością, dziecko – podobnie jak dorosły – angażuje całe swoje ciało jako zaporę przed krzywdzącymi zarzutami. Zaczyna się garbić, głowa przekrzywia się lub opuszcza, zaczyna źle, płytko i nierówno oddychać, stąpa na samych palcach lub na samych piętach, jak gdyby bało się całą stopą oprzeć na ziemi itp. Ciało reaguje w ten sposób na napominanie, zarzuty, odrzucenie, usiłuje za wszelką cenę utrzymać równowagę w niepewnym świecie, pozbawionym swobodnego przepływu energii, wolności emocji, miłości i bezpieczeństwa. Elastyczne tkanki ciała, cała muskulatura mięśni przez pewien czas odnawia się niejako po każdym ciosie („jesteś beznadziejny”, „nic z ciebie nie będzie”, „przynosisz nam tylko wstyd”, „przestań natychmiast”), ale przy kolejnych urazach osoby te odczuwają najcześciej brak zdolności ruchowych, czują się sztywne, „zablokowane”, statyczne.
Wiele osób żyje wyłącznie na powierzchni zjawisk, które je dotykają, i lęka się ujawnić je nawet przed samym sobą. Ale równocześnie takie życie jest jałowe, toteż niektórzy ludzie usiłują się przebić przez tę barierę i uzyskać – choćby na chwilę – kontakt ze swym wnętrzem. Dzieje się to czasem przy pomocy alkoholu lub narkotyków;  w niekórych przypadkach wyjścia z sytuacji upatruje się w ucieczce od cywilizacji, od wielkiego miasta i w nawiązaniu kontaktu z przyrodą. Zazwyczaj jednak stosujemy na co dzień rodzaj samokontroli i jesteśmy własnymi, surowymi cenzorami. Lękamy się, że ujawniwszy emocje okażemy się bezbronni. Nie chcemy dopuścić do pogrążenia się w smutkach. Żyjemy więc w nieustannym usztywnieniu tak swoich przeżyć psychicznych, jak i odczuć wyrażanych przez ciało. Jedne blokują drugie i rzutują na naszą postawę fizyczną, a poprzez nią nasze widzenie ludzi, spraw i otaczającego świata. Lękamy się tracić to, co nazywamy „twarzą”. Wbrew własnym pragnieniom staramy się upodobnić do innych marionetek, które nas otaczają. I dziwimy się, że z dnia na dzień życie traci swój urok, blask i smak. Ukrywamy swoje „ja” i w konću nie umiemy odróżnić kreowanej przez siebie postaci od prawdziwej. Oszukujemy siebie, ale nie możemy oszukać swojego ciała. Ono demaskuje nas i zdradza. Nasza postawa, sposób trzymania się, cały układ ciała, lokalizacja najczęściej odczuwnaych dolegliwości wskazują, że cała nasza istota buntuje się przeciwko narzuconym sobie ograniczeniom. Aleksander Leven („Depression and the body, Pelikan Book, 1974) pisze: Czucie jest życiem wewnętrznym, ekspresja jest życiem zewnętrznym. W tym prostym ujęciu łatwo dostrzec, że pełne życie wymaga bogatego w uczucia życia wewnętrznego i wolności ekspresji. Jedno bez drugiego nie może być w pełni satysfakcjonujące.”
Zuzanna Celmer, "Mowa ciała", „Zwierciadło”, 15 II 1979r., nr 7 (1134)



8/28/2011

Psychologia w czasach nazizmu

  Okres nazistowskiej władzy miał pewien wpływ na losy naukowej, akademickiej psychologii. Pomijając możliwy do ciekawej interpretacji rozkwit i zmierzch niektórych dyscyplin psychologicznych po II wojnie światowej, czasami powracają pytania, jak hitlerowskie władze traktowały środowisko niemieckich psychologów. To samo pytanie można zadać, przy kreśleniu historii psychologii w Związku Radzieckim (na różnorodnych jego etapach), czy w okresie panowania faszystów, lub państw totalitarnych nadal istniejących.  Psychologia posiadała pewne instrumenty praktyczne, choć dawniej nie tak liczne, które teoretycznie mogłyby budzić zainteresowanie władz totalitarnych. Jest to niezwykle ciekawa tematyka, jednak bardzo rzadko podejmowana. Ponadto aż do lat 80. nigdy nie odbyła się rzeczowa dyskusja o samym stosunku psychologii do nazizmu (o tym można przeczytać w książkach U. Geutera „Profesjonalizacja niemieckiej psychologii w okresie narodowego socjalizmu” z 1984r., „Psychologia w czasach narodowego socjalizmu” z 1986r. oraz w książce C.F. Graumanna „Psychologia w czasach narodowego socjalizmu” z 1985r.; co ciekawe brytyjskie wydawnictwo Cambridge Univeristy wydało Geutera dopiero w 1992r.*) Helmut E. Luck, autor podręcznika akademickiego do historii psychologii twierdzi, że psychologowie nigdy nie zajmowali się własną przeszłością ze szczególną starannością. Być może wynika to z tego, że nawet i dziś uważa się, że psychologia w sensie akademickim nie istnieje, a rozwijają się jej różne nurty i dyscypliny, zazwyczaj też oddzielnie, trochę anatagonistycznie. Złączone w jedną naukę starają się udzielać odpowiedzi na pytania o ludzka psychikę na podstawie własnych, specyficznych założeń i wizji człowieka. Trudno, aby taka wielość spojrzeń na wspólne tematy odbywała się na przykład na polu chemicznym. Czy wtedy chemicy staraliby się dojrzeć i dbać o „wspólną” przeszłość?
  Do tej pory powszechnie uważa się, że psychologia musiała się „wycofać” czy „zamrozić” w okresie nazistowkich Niemiec, a nowy ustrój odniósł się do tej dziedziny jednoznacznie nieprzychylnie. W rzeczywistości sytuacja była bardziej skomplikowana i nie tak monochromatyczna, o czym warto pamiętać. Według Lucka te półprawdy rozpowszechniano niejednokroć celowo.
  Jednym z tych bezsprzecznych dziś faktów były działania eliminujące Żydów z przestrzeni publicznej; a odbywało się to na wszystkich piętrach społeczeństwa, dotyczyło naukowców, profesorów, nierzadko już wtedy zasłużonych (najlepszym tego przykładem były losy Zygmunta Freuda). Prawnie odnosiła sie do tego wprowadzona  7 kwietnia 1933r. „Ustawa o odnowie stanu urzędników państwowych”. Żydowskiego pochodzenia była śmietanka psychonalityków i psychologów, co w jakimś stopniu może tłumaczyć upowszechnienie poglądu, że w Trzeciej Rzeszy psychologia przestała się rozwijać. „Niearyjczykami” byli Max Wertheimer, Alfred Adler, Zygmunt Freud, Dawid Katz, William Stern, Adhemar Gelb, Otto Selz, Kurt Lewin.
  Jak pisaliśmy, jeśli ktoś by myślał, że nazistowska semitofobia nie będzie nękała samego Zygmunta Freuda, będzie musiał być w błędzie. Hitlera zdawała się szczególnie podrażniać psychoanaliza (co samo w sobie jest interesujące), dlatego już w 1933r.,  gdy doszedł do władzy, nakazał publiczne spalić dzieła Freuda. Partyjny lider tak uzasadniał widowisko: „Przeciwko niszczącemu dla duszy przecenianiu życia seksualnego i w imię szlachetności ludzkiej duszy”. Freud zareagował ironicznie na to wydarzenie: „Jakiż postęp się dokonuje. W średniowieczu spaliliby mnie, dziś zadowalają się spaleniem moich książek”. W rzeczywistości w kraju postępowała silna i skuteczna kampania przeciwko ruchowi psychoanalitycznemu. W kręgach naukowych zaprzestano w ogóle wymawiać nazwisko jej przodownika, zamknięto w szafach jego książki, a sam Freud miał przestać istnieć w zbiorowej świadomości. Instytut Psychoanalizy w Wiedniu został zamknięty w 1936r., co na pewno było dużym ciosem dla środowiska.
  Do 1934r. psychologowie żydowskiego pochodzenia w większości opuścili kraj. Kurt Lewin wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, natomiast Otto Selz do Holandii, skąd został deportowany do KL Auschwitz i tamże zamordowany. Freud jednak od osiemdziesięciu lat mieszkał i żył w Wiedniu, toteż bez pojawienia się bezpośredniego zagrożenia ze strony Niemców nie zamierzał opuszczać ojczyzny. Dopiero gdy wojska niemieckie wkroczyły do Austrii w roku 1938, a niedługo potem Anna Freud została aresztowana, podjął decyzję o emigracji do Anglii. Naziści umożliwili tę ucieczkę wyjątkowo ze względu na prośbę władz amerykańskich (cztery siostry Freuda zostały zamordowane w obozach koncentracyjnych). Jak wiadomo niedługo po przyjeździe do Anglii Freud zmarł. Jego życia nie zdążył zakończyć nowotwór, ale ustalona z lekarzem Maxem Schurem odpowiednio większa dawka morfiny.
  W 1935r. Wolfang Kohler, psycholog postaci niemieckiego pochodzenia, opuścił Niemcy nie mogąc zaakceptować zmian, jakie wprowadzali naziści do berlińskiego Instytutu Pscyhologii i Pscyhoterapii, którym zarządzał. Na salę wykładową wpadła grupa bojówkarzy po tym, jak w trakcie wykładu krytycznie odniósł się do reżimu. Nie zrezygnował jednakowoż z działań, za które błyskawicznie mógł otrzymać wyrok śmierci. Kohler dosyć otwarcie usiłował lekceważyć wspomnianą wcześniej ustawę o urzędnikach państwowych, nie poprzestawał na próbach ochrony swoich pracowników. Opublikował krytyczny i głośny list w prasie, w którym wyraził swoje zdanie na temat wydalenia z uczelni żydowskich profesorów. Ulfried Geuter zauważył, że Kohler jako jedyny psycholog nie-Żyd zaprotestował przeciwko tym antysemickim praktykom. Tę trochę odosobnioną postawę przypomniała Mary Henle w artykule opublikowanym w American Psychologist w 1978r., pt. „One man against the Nazis: Wolfgang Kohler”. Ale opór nazistom stawiał również zamordowany przez nich Kurt Huber, monachijski profesor ze znanej grupy oporu „Weisse Rose”.
  Zdecydowana bowiem część świata akademickiego i studenckiego  odnosiła się przychylnie do nazistów. Może zadziwić opinia jednego z profesorów, że Adolf Hitler był „wielkim psychologiem” (w takim razie psychologią musiałyby kierować przeciwstawne siły białej i czarnej magii). Rząd poparli działacze Niemieckiego Towarzystwa Psychologicznego i nie opierali się przed zwalnianiem z czasopism pracujących tamże Żydów (a w tym czasie nie był to jeszcze wymóg prawny).
  Tragiczne losy żydowskich psychologów mogą zaprowadzić nas do błędnego wniosku, że naziści nie znosili psychologii i chcieli ją zreformować na kształt przez nich oczekiwany. To jednak nieprawda. Hitler nie znosił jedynie psychoanalizy (i wszystkich Żydów). W Wiedniu zlikwidowano Instytut Psychoanalizy, ale krótko potem w 1936r. założono w Berlinie Niemiecki Instytut Badań Psychologicznych i Psychoterapii. Trzeba pamiętać, że te niemal osiemdziesiąt lat temu psychologia naukowa wyglądała trochę inaczej, innymi rzeczami się zajmowała, co innego tę naukę interesowało, a ponadto innym rodzajem wiedzy operowała. Tak więc nadal zrozumiała, ale nie uzasadniona jest pokusa, by dopytywać, jaką to okrutną rolę dla psychologii przewidział Hitler. Nie przewidział żadnej, bo żadnej odgrywać wtedy nie mogła. Luck pisze, że w oczach nazistów psychologia nie posiadała wielkiego znaczenia, nie widziano, aby mogła być przydatna choćby politycznie. Historyk zauważa, że nie było także wiadomo, z jakich powodów należy ją zlikwidować. Niemieckie Towarzystwo Psychologiczne oraz zawodowi psycholodzy w większości chcieli pracować dla dyktatury i szukano z nią porozumienia. „Na podstawie wszystkiego, co można było dotychczas ustalić, psycholodzy nie współdziałali w (...) propagandzie, ani w obozach koncentracyjnych” (Helmut E. Luck, „Historia psychologii. Orientacje, szkoły, kierunki rozwoju”, str. 21). Na co więc zdali się hitlerowcom wykształceni psychologowie, zanim na świecie zainteresowano się merketingiem, reklamą, NLP, manipulacją, mechanizmami ludzkich zbiorowisk? Otóż ich rola przedstawiała się trochę skromnie. Gdy zaczęto rozbudowę Wehrmachtu powstały posady w wojsku i marynarce wojennej, gdzie psycholodzy zajmowali się takimi sprawami, jak specjalistyczne określanie przydatności wojennej. Ponieważ Hitler bardzo przyklaskiwał ruchowi eugenicznemu, a zabiegi sterylizacyjne wykonywano masowo na społeczeństwie niemieckim, warto odnotować, że medycy razem z psychologami dokonywali selekcji, pisali podania o wykonanie zabiegu oraz przeprowadzali obserwacje i testy inteligencji (treść zawartych w nich pytań dzisiaj wydaje się groteskowa). O eugenicznym świecie obficie pisze Macie Zarembaj Bielawski w wydanej w 2011r. książce „Higieniści. Z dziejów eugeniki”.
  Tak więc rola zawodowych psychologów w Rzeszy nie była ani doniosła ani zbyt praktyczna (tak jak teraz mogłaby, a na szczęście nie była). Stanowiska pracy w wojsku i lotnictwie zostały zlikwidowane wraz z nadejściem 1942r. Straty na froncie, jakie poniósł Hitler sprawiły, że selekcja zołnierzy nie była już potrzebna, a zupełnia zbędna.
  Temat, który poruszamy wymagałby oczywiście głębszych badań bibliograficznych. Takich dokonali historycy, których książki polecamy w liście poniżej. Niestety nie zostały przetłumaczone na język polski, rzadko na angielski. Pod koniec zwrócimy uwagę na pewien problem, delikatny, choć mogący mieć pewne znaczenie. W psychologii poznawczej badacze zajmują się m.in. kognitywnymi różnicami między kobietami i mężczyznami. Z reguły wokół tego tematu nie ma większych kontrowersji, ponieważ dużą część badań popiera się nie tylko wynikami eksperymentów, ale także konkretnymi różnicami w anatomii mózgu. Zawsze przy tym zaznacza się (lub powinno), że nadal nie wiadomo, jak duży wpływ na różnice płciowe ma środowisko społeczne i oczekiwania wobec danej płci, a przypuszcza się, że może być to wpływ kluczowy. Przy tym pojawiają się głosy, że jest to grząski teren badań ze względu na... płeć badaczy. Nie umknie nikomu uwagi, że przewagę mają tutaj badaczki. Na szczęście problem zauważają i podkreślają one same, a więc wystepuje świadomość (potencjalnego) problemu. Ten sam zarzut można delikatnie kierować w stronę niemieckich historyków, którzy kreślą dzieje narodowej nauki w starciu z opresywną hitlerowską dyktaturą.

Lektura uzupełniająca:
Ulfried Geuter, „Die Professionalisierung der deutschen Psychologie im Nationalsozialismus”, 1984
Ulfried Geuter, „Psychologie im Nationalsozialismus”, 1986
C.F. Graumann, „Psychologie im Nationalsozialismus”, 1985

Bibliografia:
Duane P. Schultz, Sydney Ellen Schultz, „Historia współczesnej psychologii”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2008
Helmut E. Luck, „Historia psychologii. Orientacje, szkoły, kierunki rozwoju”, wyd. VIZJA PRESS&IT, 2008
Maciej Zaremba Bielawski, „Higieniści. Zdziejów eugeniki”, wyd. Czarne, 2011

*Co ciekawe Ulfried Geuter napisał także książkę „Homoseksualni w Niemieckim Ruchu Młodzieżowym” („Homosexualitat in der deutschen Jugendbewegung”), niestety nie przetłumaczoną na język angielski.

6/08/2011

Wstęp do poczucia własnej wartości: Glenn R. Schiraldi

Sensus, 2007; 34,90zł

Postanowiliśmy zająć się książką, która była w Polsce pozycją bardzo popularną i znaną.  Poradniki, a szczególnie te o bezpośrednim tytule skierowanym do laików, cieszą się dużym zainteresowaniem klientów empików. Motywacje konsumentów muszą być różne, ale zważywszy na specyficzny trening wychowawczy w naszym kraju, a przede wszystkim wszechobecną obrożę społeczną, książka o tytule „Jak zwiększyć poczucie własnej wartości?” ściąga na siebie procesy selektywnej uwagi mimowolnie.
Na relatywną korzyść publikacji już od początku przemawiało wydawnictwo, które ją wydało. Sportowo pływający w świecie psychologicznym czytelnicy wiedzą, że seria Sensus gliwickiego wydawnictwa Helion jest bazą książkową wszelakiego poradnictwa, która to jednak w oczywisty sposób ustępuje gdańskiemu i akademickiemu GWP. GWP od pewnego czasu (od dziesięciolecia firmy w 2001r.?) zajmuje się nadprodukcją książek psychologicznych, licząc na zainteresowanie niekoniecznie naukowego środowiska. Niemniej jednak polecam bycie na bieżąco z ofertą GWP, która szybko się uaktualnia o świeże problemy badawcze, a poza tym jest solidnym źródłem wiedzy dla akademików.
Autor książki, Glenn Schiraldi (PhD od 1983r.) jest wykładowcą na Uniwersytecie w Maryland na wydziale Zdrowia Publicznego; zajmuje się zarządzaniem stresem, stresem pourazowym, samooceną, złością i lękiem. Prowadził zajęcia w Pentagonie z radzenia sobie ze stresem.  Program treningowy „Jak zwiększyć poczucie własnej wartości” jest elementem cyklu wykładów Schiraldiego  „Stres a zdrowy umysł”.  Często zadaję sobie pytanie, dlaczego fantastyczni eksperci, ludzie ze świata naukowego i specjaliści tak często dają się skusić na napisanie prostego w formie poradnika, który zamiast być nowym ujęciem i propozycją, nalewa sobie śmiało z dzbana znanych  technik i ludzkich oczywistości, które grzeszą o tyle, że pochodzą ze zdrowego rozsądku.
Książka wysiana jest dodającymi otuchy cytatami („Pozwalanie, by okoliczności bądź inni ludzie określali naszą wartość, daje im niestosowną kontrolę i władzę”, „Problemy to słabości, których rozwiązywanie nas wzmacnia”), zasłyszanymi historiami, opowiastkami o studentach, jak Ken Kirk, którego „promieniujący cichym wewnętrznym zadowoleniem” wiersz ukazał się w książce. Za jedyną refleksyjną opowieść uznałam tę o rodzicu, który naprawiał z synem rower.  Jeden z sąsiadów zwrócił mu uwagę: „Dlaczego poświęcałeś cały dzień na naprawianie tego roweru ze swoim synem, skoro w sklepie rowerowym poradziliby sobie z tym w godzinę?”. Tata odparł: „Ponieważ wzmacniam swojego syna, a nie naprawiam rower”. To książka dla tych cór i synów, których rowery był naprawiane w sklepie.
Staram się wejść w skórę czytelnika, do którego Schiraldi skierował swoją książkę i ocenić, na ile mielonka poradnicza pomogłaby mi po skończonej lekturze. Autor stworzył program treningowy, w który radzi zainwestować czasowo. Jego przebycie potrwa 125 dni, co sprawia, że my czytelnicy, zaczynamy czuć się, jakbyśmy znaleźli się w profesjonalnych, psychoterapeutycznych rękach. Proszę nie wierzyć własnym wrażeniom, lecz mimo to przeznaczyć pewną ilość czasu na kolejne etapy książki. Zastanawianie się nad zdrowym podejściem do samego siebie czy rozmyślanie nad tym, kim właściwie jesteśmy, nigdy nie powinno być nam ograniczone. Książka poprowadzi nas rozsądnymi ścieżkami do zrozumienia, dlaczego jesteśmy wartościowi. Nie należy się temu przewodnictwu opierać.
W pewnym sensie nazwałabym poradnik Schiraldiego pełnometrażowym, ponieważ nie pominął on najbardziej funadamentalnej tutaj kwestii, jaką jest nierozłączność umysłu i ciała. Niezależnie, jak anatomicznie podzielimy i nazwiemy byt, jakim jesteśmy, niezależnie jaki rodzaj zaawansowania mamy w tej niematerialnej topografii umysłu, wiemy na pewno, że ani psychika ani ciało nie będą zdrowe, jeśli któreś się przeziębi. Jeśli nie pozwolimy ciału zaspokoić swoich elementarnych potrzeb (dostarczanie składników mineralnych, potrzeby ruchu, potrzeby regeneracji: sen, relaksacja oraz potrzeby bliskości cielesnej/seksualnej z druga osobą), braki te przenikną w różnej formie (energetycznej, informacyjnej) do mózgu, na co zareaguje psychika, i wcale jej się to nie spodoba. Natomiast jeśli przeziębi się i ona, tzn. zaczną walczyć ze sobą jej dwie groźne instancje: Id i Superego, a trzecia: Ego, zostanie dociśnięta przez nie do muru, cóż... Sztandarowym efektem tej nieustannej bitwy są wszystkie zaburzenia nerwicowe, od nerwicy serca po skurczowe reakcje mięśni. Badania mówią także, że konflikty w psychice mogą osłabiać system immunologiczny, na co wskazują teorie oparte na dypozycyjności energii. W pewnym momencie nie wystarczy nam jej, aby obronić się przed gorączką, bo została zaabsorbowana na burze wewnętrzne.
Toteż zachęcam do dokładnego przyjrzenia się drugiemu rozdziałowi „Przygotowanie od strony fizycznej”. Sam Schiraldi zauważa, że większość z nas jest skłonna przyznać rację powiedzeniu „w zdrowym ciele zdrowy duch”, ale z różnych powodów wymigujemy się od praktycznego skorzystania z tej mantry. „Nie możesz ignorować swojego ciała i oczekiwać, że będziesz dobrze się czuł. Czas zainwestowany w zdrowie fizyczne to dobra inwestycja, która wpływa na poprawę zdrowia psychicznego”. Schiraldi cytuje badania Sonstroema z 1984r., które potwierdziły, że ćwiczenia fizyczne poprawiają samoocenę. Mieszkając w Warszawie nie widziałam innej okazji do ruchu niż zapisanie się w weekend na basen albo sobotni spacer po lesie kabackim. Niestety, ale stolica przez swoją terytorialną obszerność nie sprzyja porannemu marszowi do szkoły czy pracy (niewiele osób obejdzie się bez środków transportu), a jest to najlepszy sposób, żeby sie obudzić, lepiej poczuć i poradzić z dniem na sali wykładowej. Co gorsza, taki spacer musiałby być regularny, bo dni robocze rozpoczynają się przez pięć dni w tygodniu. Ciekawe wyniki przyniosły hiszpańskie badania z zeszłego roku, według których piętnastominutowy spacer do szkoły znacząco polepszył wyniki w nauce u dziewcząt (patrz) Jak pisze Wyborcza.pl, już wcześniej znano pozytywną zależność między aktywnością fizyczną a poprawą procesów pamięci i koncentracji.
Schiraldi stara się doradzić czytelnikom, co i w jakich proporcjach jeść. Mam jednak wrażenie, że tak gruntowna zmiana jak ta dotycząca nawyków żywieniowych, co jest poważnym psychicznym przedsięwzięciem, musi się oprzeć na czymś więcej niż na powtórce reguł poznanych na przyrodzie w czwartej klasie. Sensus przygotował na papierze dużo miejsca na zapiski, więc niepoważnie byłoby tej marketingowej szczodrości nie wykorzystać. Możemy w środku stworzyć swój pisemny plan higieny snu, aktywności fizycznej i żywienia. Na następnej stronie przygotowane zostało menu posiłków do samodzielnego wypełnienia, a kilka stron dalej wielka tabela na „pierwsze czternastodniowe zobowiązanie” i „codzienne wyniki”.  Nie pozostało nam nic innego jak przez dwa tygodnie stosować techniki samokontroli i sporządzać codzienny samoopis.
Ciekawy z mojej perspektywy jest rozdział następny, który opowiada o teoretycznym podłożu poczucia własnej wartości. Schiraldi przygryzając wąs zauważa: „Jeśli chcesz mieć poczucie własnej wartości, dobrze wybierz sobie rodziców”. Ale podaje też przykład realnie istniejących osób, których rodzice nie wysyłali komunikatów o bezwarunkowej miłości, a mimo to osoby te mają poczucie własnej wartości. Właściwe jest ostrzeżenie autora, że nie można uzależniać poczucia własnej wartości od umiejętności czy osiągnięć, albowiem gdy tylko doświadczymy porażki, uznamy, że żadnej wartości nie mamy. Korzeniem tej książki jest przekonanie, że każdy z nas jest niemierzalnie wartościowy z nadania (w książce „rdzenne ja” – „human core”) i nie jest to uzależnione od czynników zewnętrznych. W tym rozdziale możemy też się ze sobą rozliczyć: zostajemy zachęceni, by napisać, jakie według nas są zalety oraz wady braku poczucia własnej wartości. Zostaje tu przemycone złośliwe zapytanie, czy poczucie własne wartości (tak jak emocje) jest  funkcjonalne, tj. czy istnieje niefunkcjonalne poczucie własnej wartości. Moglibyśmy powiedzieć, że smutek zdaje się być niefukcjonalny – ale w rzeczywistości spełnia określone funkcje, jak odnowa energetyczna organizmu czy czas na refleksję nad dotychczasowymi działaniami. Czy zawyżone poczucie własnej wartości jest zatem funkcjonalne? A czy zaniżone jest? Jakie tantiemy pobieramy za stosunek do samego siebie?
Uwagę przykuł „Codzienny Rejestr Myśli”, czyli kilka dużych tabelek, które pomagają w uporaniu z destrukcyjnymi myślami. Jest to o tyle ciekawe zagadnienie, gdyż destrukcyjne myśli są zjawiskiem powszechnym niezależnie od tego, jak wysokie poczucie własnej wartości mamy, choć oczywiście w związku z nim inaczej przebiega (tj. mogą pojawiać się niezwykle rzadko) Ludzie o pewnej ponurowatości nie dość, że uznają je za udręczenie, to będą jeszcze walczyć z perseweratywnością. Ta książkowa terapia zachęca opisania zdarzenia, które sprawiło, że czuliśmy się źle lub nieprzyjemnie, opisania emocji, które odczuwaliśmy oraz oceny intensywności tych emocji. W trakcie analizy swoich myśli razem z autorem polujemy na fałszywe rozumowanie i zniekształcenia, jakie mimowolnie czynimy. Destrukcyjne myśli, perseweratywność, orientacja na stan i negatywny dialog wewnętrzny, który „zakłóca wzrost i radość życia”.
Niektórzy z nas mogą być rozczarowani niecnym sposobem na rozcieńczanie książki: problemem jest to, że zbyt rozlegle opisuje się tu zagadnienia, a część z nich brzmi infantylnie, „no tak, przecież to jasne”;  część z technik została opracowana przez innych badaczy, a Schiraldi tylko je przywołuje, co przynajmniej w moich oczach uchodzi za niesmaczne zużycie. W końcu książka zapowiadała się autorskim treningiem, a nie operonem. Kwestię złudzenia objętości można zarzucać już wydawcy: duża czcionka, ofensywne wolne miejsca na własne spostrzeżenia i zapiski, na końcu książki strony na notatki. Z drugiej strony przyda się to na pewno osobom zaangażowanym w trening i będzie motywować je do dalszej pracy. Książka do samopomocy oczywiście nie ma zakończenia, bo „wzrastanie to ciągły proces”. Oby więc nie było kontynuacji. Poradniki niewątpliwie spełniają pewną funkcję na rynku, jednak czy realnie pomagają one czytelnikom - miło byłoby zobaczyć badania na ten temat. Można je potraktować jako wstęp do samopoznania; mam jednak wrażenie, że skrywają one iluzję, że pomoc jest na wyciągnięcie ręki (na wysokosć półki). Może to rozczarować osoby z problemami osobowościowymi, dla których prawdziwe samopoznanie zacznie się przez rozmowę z żywym specjalistą. Jest to bardzo szczególny powód, który sprawia, że od poradników powinno się wiele wymagać (jeśli nie poważności to przynajmniej przyzwoitości). Bedę śledzić rynek wydawniczy i tropić pomoce wartościowe, bo takie już znam i na pewno o nich wspomnę (jedna znajduje się w bibliografii).

Adnotacja z 17 czerwca 2011: Prosiliśmy o nie popełnianie kontynuacji "Jak zwiększyć poczucie własnej wartości", jednak stało się to z perspektywy daty tego posta błyskawicznie. Dostępna jest już ksiażka pt. "10 prostych sposobów na zwiększenie poczucia własnej wartości" dr Schiraldiego, tym razem wydana przez Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 4 lata po premierze poprzedniczki.

GWP, 2011; 24,90zł

Oczywiście nikt nie może poza marketingowcami uważać, że na zwiększenie poczucia własnej wartości istnieją proste sposoby, a w dodatku tych sposobów jest dziesięć. Wiemy, jak działa przemysł wydawniczy i mam nadzieję, że nie przyczyni się on kiedyś do premiery przemysłu psychologicznego.





Bibliografia:
Peter Lauster, "Odwaga bycia sobą", Świat Książki, 1996
Glenn R. Schiraldi, "Jak zwiększyć poczucie własnej wartości? Trening", Sensus, 2007

http://wyborcza.pl/1,75476,8799916,Spacer_do_szkoly_zapewnia_lepsze_oceny.html




pierwszy

próbny
dozobaczenia!